Czekałem na ten bieg. Trenowałem z myślą o nim. Co prawda w sezonie wiosennym tego roku moim głównym startem jest Półmaraton Marzanny (22 marca 2025), jednak bieg w Myślenicach miał być ważnym sprawdzianem formy i predyktorem czasu na półmaraton. No i udało się, choć nie wszystko poszło idealnie.

9 marca 2025. Myślenice. Był ciepły dzień i pierwszy start w tym sezonie na krótko. Dodam jako ciekawostkę, że w końcu udało mi się opanować ból sutków od pocierania o koszulkę. Do tej pory miałem z tym problem i dlatego najczęściej startowałem w obcisłych technicznych koszulkach, które ściśle przylegają do ciała. Mam odrobinę mięśni piersiowych, a do tego deko tłuszczu na nich, zatem podczas biegu ruszają się góra – dół. W obcisłej koszulce nie ma problemu, bo rusza się razem z nimi i nie ma tarcia. Natomiast w luźnej jest dramat. Już kilka razy przypłaciłem to własną krwią. Dosłownie. Grr, nic przyjemnego. Na dystansie do 5 km nic się nie dzieje, ale przy dyszce byłaby już masakra. Gdy biegam w kamizelce, to problem znika, bo ona jest obcisła na piersi. Ale do 10 km śmigam bez kamizelki / plecaka. Próbowałem naklejać plastry, ale mam… włosy na klatce. Efekt: odklejały się, a do tego ich ściąganie… wiesz, o czym mówię. Tak oglądam te swoje suty i dumam. No i w końcu mnie olśniło! Przecież na samym sutku nie mam włosów! Trza zatem wyciąć taki mini plasterek, dosłownie o średnicy około 1 cm (nie musi być okrągły) i nakleić. Udało się! Plasterek trzyma się idealnie. Nawet na próbę przespałem się z nim 🙂 I rano był na swoim miejscu. No po prostu magia. Że wcześniej na to nie wpadłem. Nie ma sensu kupować gotowych (są np. na Allegro), bo po pierwsze są najczęściej trochę za duże, a po drugie z opinii niektórych wynika, że słabo trzymają. „Moje” plastry mają klej na całej powierzchni i trzymają idealnie. Ich ściągnięcie pod prysznicem nie stanowi problemu i nie boli. Niemal darmowe i doskonałe rozwiązanie. W końcu!

Mam obecnie życiową formę. Poprawiłem się względem zeszłego sezonu o jeden lub nawet dwa poziomy. Głównie przez zwiększenie kilometrażu, ale też przez trening ogólnorozwojowy i zejście z wagi o kolejne 1-2 kg (obecnie ważę 73 kg). Treningi wskazywały, że stać mnie na tempo 4 minuty i 10 sekund na kilometr na dystansie 10 kilometrów. I taki miałem pomysł na ten bieg: stałe tempo około 4:10. Czyli plan minimum to złamanie 42 minut, plan optimum to 41m 30s, a marzenie to złamanie 41 min.

Plan planem, a rzeczywistość swoją drogą. Choć miałem silne postanowienie trzymania się swoich założeń przedstartowych, to kilka czynników sprawiło, że podjąłem złą decyzję:
- Po pierwsze, wiało tego dnia. Nie jakoś bardzo, ale jednak. A jeśli jest wiatr, to lepiej biec w grupie. A już najlepiej za pacemakerami.
- Po drugie, czułem się bardzo dobrze.
- Po trzecie, dawno nie biegłem na 10 km i miałem olbrzymie smaki na te zawody. Roznosiła mnie adrenalina.
No i stało się: w ostatniej chwili podjąłem decyzję, że ruszam z pacemakerami na czas 39:59. Myślałem w ten sposób: „Skoro stać mnie na tempo 4:10, może 4:08 na kilometr, to mając świetny dzień i biegnąc w grupie może jakoś utrzymam tempo 4:00. Bo jeśli będę biegł sam i miejscami pod wiatr, to nawet z 4:10 ciężko będzie.” No i ruszyłem. Mam nadzieję, że to ostatnia moja głupota tego typu.
Początki były dość przyjemne. Co prawda tempo w granicach 4:00 a chwilami nawet nieco poniżej nie jest dla mnie na tę chwilę komfortowe, to na pierwszych kilometrach dawałem radę. Pierwszy 3:59, drugi 3:57, trzeci 4:01 i czwarty 4:04. Czułem, że jest za szybko i nie dam rady w tym tempie dobiec do mety. Musiałem zwolnić. Odpuściłem pace’ów i leciałem trochę spokojniej. Piąty kilometr w 4:14. Czyli pierwsza połowa biegu wyszła w 20:15 – tylko kilka sekund wolniej od mojej obecnej życiówki na 5 km. Już wiedziałem, że za chwilę zapłacę za to…
Starałem się trzymać tempo, ale było ciężko. Szósty 4:17, czyli jeszcze w miarę, ale przecież już za wolno. No i przyszła pora zapłaty za głupotę: siódmy 4:25 i ósmy 4:28. Gdy patrzyłem na zegarek i widziałem prognozowany czas ponad 42 minuty (chwilami chyba nawet +43…), to mnie szlag trafiał. Zebrałem się w sobie i przyspieszyłem. Ostatnie dwa kilometry idealnie po 4:09 (czas z zegarka i zmierzony przez organizatora nieco się różnił – Garmin zmierzył mi 9,97 km).

Wpadłem na metę na pełnym gazie. Nie byłem pewien, czy złamałem 42 minuty. Okazało się, że końcówkę miałem całkiem dobrą i oficjalny czas to 41m 39s (oficjalne wyniki). Poprzednia życiówka sprzed 1,5 roku (42:58) poprawiona o 1m 19s. Zająłem 104 miejsce na 426 uczestników (24,4 %). Jest się z czego cieszyć, choć bieg był zwariowany i błędnie przeze mnie poprowadzony. Na pocieszenie, z tym czasem byłbym trzeci w kategorii M50. Mam 49 lat i w przyszłym roku w Myślenicach będę już klasyfikowany w M50. Jeśli utrzymam tę dyspozycję (a planuję ją poprawić!), to może uda się wskoczyć na pudło w kategorii. Czas pokaże.
Dodaj komentarz