6 kwietnia 2025 i 22. Cracovia Maraton. Na długo zapamiętam ten dzień. Bieg idealny. Wszystko zagrało.

Biegam 11. sezon, ale pierwszy maraton zaliczyłem dopiero po 8 latach truptania. Nie spieszyło mi się. I dalej nie szarżuję. Wiele osób biega maraton 2 razy w roku, niektórzy nieco częściej, wariaci wielokrotnie, a część tylko raz. Ja do nich należę. Dlaczego tak? Bo maraton niszczy na różne sposoby. To ciężki bieg, po którym trzeba regenerować się przynajmniej kilkanaście dni. I trochę ryzykowny, jeśli chodzi o złapanie kontuzji. Ale wróćmy do 6 kwietnia.

Po sezonie 2024 postanowiłem zwiększyć kilometraż. Porównajmy to z poprzednim sezonem, czyli 2023 vs 2024, od listopada do marca:
- listopad: 50 vs 97 km;
- grudzień: 105 vs 129 km;
- styczeń: 108 vs 189 km;
- luty: 122 vs 212 km;
- marzec: 142 vs 207 km.
Jak widać, różnica jest olbrzymia. W poprzednich sezonach w zimie relatywnie mało biegałem. Tym razem wziąłem się do roboty, by zbudować solidną bazę tlenowo – wytrzymałościową na wiosnę. I udało się! Zwiększyłem kilometraż od kilkudziesięciu do niemal 100 %. Wygląda to na lawinowy i zbyt duży skok. Pamiętaj jednak, że mówimy o zimie (w listopadzie z reguły mam małe roztrenowanie). W cieplejszych miesiącach biegałem więcej kilometrów – tylko zimą trochę się obijałem. To znaczy biegałem regularnie, ale krótkie dystanse. Doszedłem jednak do wniosku, że chcąc biegać szybciej, muszę biegać więcej. Kropka. No i to robię. A efekty? Mówią same za siebie: najpierw życiówka na 10 km, później w półmaratonie, a teraz przyszła kolej na królewski dystans.

Pogoda w tym roku spłatała nam figla. Już w marcu bywały bardzo ciepłe dni i wydawało się, że podczas maratonu będzie gorąco (jak w 2023 i 2024). A tu niespodzianka: załamanie pogody i zero stopni w dniu biegu! Dziwne, ale prawdziwe. Niektórzy wróżyli, że może nawet w śniegu przyjdzie nam biec, ale do tego na szczęście nie doszło. Dla wielu osób taka temperatura i mocny wiatr to nic przyjemnego. Ale nie dla mnie. Oczywiście za wiatrem nie przepadam, ale niska temperatura jest dla mnie OK, bo się nie przegrzewam. Sprawa jest dość prosta: gdy jest za ciepło, nie możesz nic z tym zrobić, ale gdy jest chłodno, wtedy dobierasz odpowiedni strój, i tyle.
Przyjechałem na Rynek w Krakowie komunikacją miejską. Dodam, że jak zwykle darmową dla biegaczy w dniu maratonu (brawo!). Na zawody ubrałem bokserki do biegania, długie getry (bez ocieplenia), koszulkę termiczną z długim rękawem i lekką wiatrówkę, cienką czapeczkę z daszkiem i rękawiczki. Do tego kamizelka biegowa z jednym żelem energetycznym, 7 żelkami i dwoma softflaskami 500 ml z izotonikiem. A buty? Nówki: Asics Novablast 5. Jadąc na start, na ten strój biegowy założyłem dodatkowo długie spodnie biegowe, ciepłą kurtkę i czapkę zimową. No i miałem plecak, do którego włożyłem czarny worek na śmieci z przyklejonym numerem (do depozytu), termos z ciepłym sokiem, jakiegoś batona, banana, koszulkę na przebranie i bluzę. Byłem zatem gotowy, by:
- nie wyziębić się przed startem;
- przebrać się po biegu i napić czegoś ciepłego.
Piszę o tym, ponieważ mnóstwo osób tego dnia popełniło błędy związane z ubiorem. Wielu przyjechało w krótkich spodenkach. Niektórzy nie mieli nic na przebranie po biegu. Znajomy wspominał, że widział siedząc w kawiarni dziewczynę, która nie była w stanie wypowiedzieć pełnego zdania, bo po maratonie (ubrana na krótko…) cała się trzęsła i stukała zębami. Jestem przekonany, że wiele osób opłaciło przeziębieniem te zawody (oby nic poważniejszego). A wystarczyłaby odrobina wyobraźni i planowania. Cóż, najczęściej uczymy się na własnych błędach.
Miałem duży zapas czasowy, wręcz nieco za duży. Dlatego najpierw pospacerowałem po okolicy przez kilkanaście minut. Dopiero około 30 minut przed startem rozebrałem się, oddałem plecak do depozytu i zacząłem rozgrzewkę. I tutaj znowu drobna uwaga: wiele osób w ogóle nie robi rozgrzewki przed maratonem. Wychodzą z założenia, że rozgrzeją się… w trakcie biegu. To błąd. Szanujmy własny organizm. I nawet jeśli planujemy spokojne tempo, to rozgrzewka niech będzie niezbędnym rytuałem. Zawsze. Ze 2 km truchtu, trochę wymachów, krążeń ramion itp. A na koniec kilka przebieżek. I jesteśmy gotowi do startu.

Ustawiłem się w strefie startowej z pacemakerami na czas 3 godziny i 30 minut. Moja forma wskazywała, że stać mnie teoretycznie nawet na zejście poniżej 3h 20m, ale postanowiłem pobiec z zapasem. Dlaczego? Było kilka powodów:
- To był dopiero mój trzeci maraton. I choć półmaratonów mam w nogach już kilkadziesiąt, to do królewskiego dystansu podchodzę z wielką pokorą. To nie jest zabawa. I lepiej dużo za wolno niż odrobinę za szybko. Bo można zapłacić wysoką cenę.
- Nie chciałem ryzykować – szczególnie w tę nietypową pogodę – wyprucia się do 30. kilometra, a potem wleczenia się i być może nawet zmarznięcia. Wolałem przebiec całość względnie stałym tempem.
- Moja życiówka do tego dnia wynosiła 3h 49m. Wynik poniżej 3h 30m oznaczał poprawienie jej o ponad 19 minut. Stwierdziłem, że to i tak bardzo dużo i nie potrzebuję więcej. Przyjdzie czas na szybsze bieganie.
- Miałem wielką ochotę przebiec ten konkretny maraton swobodnie. I wpaść na metę z uśmiechem na ustach, a nie skonany. I powiem Ci, że teraz – już po biegu – mam ochotę to powtórzyć, bo tak mi się spodobało.
Ponieważ na start przyszedłem w ostatniej chwili (nie lubię stać i ochładzać mięśni), dlatego nie dopchałem się do pacemakerów. Ale to i dobrze, bo po starcie musiałem ich dogonić. A to oznaczało nadrobienie nieco czasu, tak kilkadziesiąt sekund.
Pierwsze kilometry maratonu niemal zawsze są łatwe i przyjemne. A już jak biegniesz w komfortowym dla siebie tempie, to raj na ziemi. Tak było u mnie. Złamanie 3h 30m oznacza tempo 4:59 na kilometr. Goniąc pacemakerów, przez pierwszych kilka kilometrów biegłem szybciej: 4:58, 4:54, 4:46, 4:45 i 4:45. Byłem gotowy na takie tempo, więc w żaden sposób nie zapłaciłem za tę pogoń.
„Zające” spisywały się świetnie i trzymały równe tempo. Kolejne kilometry: 4:55; 4:50; 4:53 itd. Kilometry mijały, a ja czułem się świetnie. Półmaraton? Luz. Trzydziesty kilometr? Spokój. 35 km? Nic złego się nie dzieje. Właśnie 7 kilometrów przed metą wyprzedził nas mój znajomy. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, by z nim pobiec. Nie chciałem jednak burzyć obranej strategii i odpuściłem. Postanowiłem, że przyspieszę – jeśli będzie z czego – na ostatnich kilku kilometrach. Gdy byliśmy już na bulwarach wiślanych, pojawił się ostatni punkt z wodą. Był w okolicach 40. kilometra. Zawsze w takich miejscach jest małe zamieszanie. Wykorzystałem to. Byłem przyzwoicie nawodniony i nie musiałem już pić. Dlatego gdy inni zwalniali i brali w dłonie kubki z wodą, ja odbiłem na drugą stronę i przyspieszyłem. Nie oglądałem się za siebie, tylko gnałem, ile sił w nogach. To był długi finisz, bo nieco ponad dwa kilosy. Już 40. kilometr był żwawy (4:52), ale 41. to 4:35 i ostatni 4:32. Finisz w tempie chwilowym 3:00 i tętnie 169. Nie zapomnę tej końcówki. Nikt mnie nie wyprzedzał – tylko ja wyprzedzałem innych. Większość już nie miała wiele sił, więc na ich tle biegłem dużo szybszym tempem. Dopiero na samym finiszu trafił się jakiś koleś, który się ze mną zmierzył. A że finiszuję z reguły jak wariat, to nie dałem mu szans 🙂 Wpadłem na metę. Ktoś założył mi medal na szyję. Jak zwykle podziękowałem. I zalałem się… łzami. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Ale targały mną takie emocje, że nie potrafiłem powstrzymać łez. Już kiedyś czułem się podobnie. Kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy wygrałem wyścig kolarski w Rudzie Śląskiej. Wtedy na mecie chciałem się gdzieś schować, żeby nikt nie widział, że mam łzy w oczach. Ale dziś mi kompletnie nie zależało, czy ktoś na mnie patrzy. Byłem całym sobą w tej jednej chwili. Zatopiłem się w niej. Cudowne uczucie spełnienia.

Planowałem 3h 30m, a wyszło 3h 28m 2s (oficjalne wyniki). Poprawa o 21 minut względem 2024. Kosmos.
Co dalej? Za rok poprawić się o jakieś 10 minut. Jeśli tylko zdrowie pozwoli – uda się!
Dodaj komentarz