Aj, cóż to był za dzień! Po tegorocznych przygodach z krakowskim GPK, polubiłem biegi w terenie. Dlatego nie trzeba było mnie długo namawiać na „Kudłatą Ćwiartkę” w Myślenicach (swoją drogą: świetna nazwa – widać zmysł marketingowy pomysłodawcy). Jak było? Co to w ogóle za bieg? O tym we wpisie. Zapraszam do lektury.
Kudłaty pomysł biegowych wymiataczy
Słyszałeś kiedyś o grupie „BW Biegacze Wymiatacze„? Ja wcześniej – nie. A teraz już wiem, że to super sympatyczni ludzie, którzy potrafią wspaniale zorganizować bieg górski. Wpadli na pomysł, by trasa prowadziła z Myślenic pod Schronisko PTTK na Kudłaczach (położone na wysokości 730 m n.p.m.), no i z powrotem. W jedną stronę nieco ponad 12 km, co łącznie dało 24,6 km (tyle pokazał mój zegarek sportowy).

Nawierzchnia była różna: od szutru, przez ubitą ziemię, po błoto i kamienie. Nie można było narzekać na brak urozmaicenia. No i profil trasy typowo górski: niemal bez płaskich odcinków. Początek wręcz morderczy: ponad 5 km non stop pod górę. Pierwsza część trasy to generalnie wspinaczka, bo z poziomu 308 wbiegamy na 737 m n.p.m. Z powrotem z kolei głównie zbiegi, zatem czworogłowe mają wycisk jak diabli.
Miałem dobry dzień i niezłą formę
Moje treningi na trasie GPK przyniosły efekty. Było to od stycznia około 10 razy po 11,6 km w Lasku Wolskim w Krakowie. Z czego większość na wysokim tętnie i tempie. Tydzień temu (9 maja) zrobiłem sobie sprawdzian na 10 km na krakowskich Błoniach. Wynik: 49m 38s całkiem niezły (jak na mnie i moją formę w pierwszej połowie maja). Do tego nieco treningów tempowych, także podbiegi. Od kilku miesięcy wzmacniam także „core” poprzez pilates z żoną Gosią. To wszystko pozwoliło mi zbudować niezłą formę na biegi górskie. W ostatnim tygodniu zrobiłem mały tapering (dla niewtajemniczonych: jest to stopniowe obniżanie długości i intensywności treningowej przed zawodami, by zregenerować organizm i zyskać tzw. świeżość). Nawet mój zegarek Garmin 645 Music stwierdził, że mam szczytową formę 🙂 Co ciekawe, nie pomylił się.
Przyjechaliśmy z bratem Piotrem do Myślenic o 8 rano (niedziela, 16 maja 2021). Mieliśmy zapas czasowy, więc mogliśmy na spokojnie ubrać się w stroje i spakować kamizelki biegowe. Każdy z nas wziął 2 x 500 ml płynów, jakieś batoniki, żele. Oczywiście telefon i wiatrówka, bo mogło padać tego dnia.
Na starcie tylko garstka. To bardzo kameralna impreza: startowało tylko 29 osób.
Z Piotrem plan mieliśmy prosty: po prostu przebiec ten dystans. A jeśli uda się zejść poniżej 3 godzin, to fajnie. Dlaczego taki mało ambitny cel? Ponieważ miał to być nasz dotychczas najdłuższy bieg w ogóle, a do tego po górach i ciężkiej nawierzchni. W tym roku najdłuższy mój dystans biegowy to było 15 km (Piotra także – nasz wspólny trening niedzielny po Puszczy Niepołomickiej). Był to dla nas skok na dość głęboką wodę. Nie byliśmy też pewni, jak to zniosą nasze kolana.
Wystartowaliśmy dość spokojnie. Przez jakiś czas biegliśmy z jedną biegaczką i dwoma innymi biegaczami. Później biegliśmy już głównie we dwóch na Kudłacze. W połowie dystansu – zaraz za schroniskiem – był punkt żywieniowy. Napiliśmy się, zjedliśmy po pół banana, wzięliśmy po kilka słodkości na drogę i pognaliśmy z powrotem do Myślenic. Czułem się rewelacyjnie, niemal nie odczuwałem zmęczenia. Spytałem Piotra, czy jeśli pobiegnę przed nim szybciej to będzie OK. Stwierdził, że postara się biec ze mną. Jednak widziałem tego dnia, że mam lepszą dyspozycję od niego. Kwestią czasu było moje przyspieszenie.
Do około 20 kilometra nic mi nie dolegało. No i miałem sporo energii. Jak wspomniałem, początek biegu to była ponad 5-kilometrowa wspinaczka. Niezbyt stroma, ale niemal ciągła. Oczywiście w drodze powrotnej ten odcinek był bardzo szybkim zbiegiem. Niby fajnie: masz za sobą 20 kilosów i ostatnie 5 lecisz z góry. Szkopuł w tym, że gdy biegniesz szybko w dół niesamowicie pracują mięśnie czworogłowe ud. Mięśnie te z kolei w olbrzymiej mierze odpowiadają za amortyzację i ochronę kolan przed wstrząsami. A że moje kolana tylko dzięki mojej determinacji i ostrożności jakoś się trzymają, więc bałem się, że jeśli pod koniec osłabną mi „czwórki”, to mogę nabawić się jakiejś kontuzji. Gdy zaczął się zbieg, prułem jak szalony. Pomimo zmęczenia, schodziłem nieco poniżej 5 minut na kilometr. Oczywiście taka prędkość w normalnych warunkach nie robi wrażenia, ale pod koniec ciężkiego biegu górskiego jest to nie lada wyzwanie.

Ostatnie kilka kilometrów były dla mnie ciężkie. Serce chciało dalej gnać, a organizm kazał zwalniać. Co jakiś czas obracałem się przez ramię, bo myślałem, że dogania mnie Wojciech. Albo miałem omamy, albo faktycznie mnie wtedy doganiał. W każdym razie finalnie był prawie 3 minuty za mną, więc jakoś mu uciekłem.
Udało mi się wpaść na metę w sumie bez jakiejś zmasakrowanej miny – nie wyglądam na zdjęciach na bardzo zmęczonego, choć faktycznie tak było. Końcówka mi się trochę dłużyła. Kilka razy myślałem: „To już za tym zakrętem!”. A tu niespodzianka: nie ma mety, za to widać kolejny zakręt. No ale jakoś dałem radę. Dobrze, że nie było jeszcze kilku kilometrów tego zbiegu, bo chyba musiałbym mocno zwolnić i ledwo dreptać do mety.

Uzyskałem oficjalny czas 2h 52m 52s. Zająłem 19 miejsce na 29 startujących. Piotr przybiegł kilka minut za mną (2h 59m 12s). Udało nam się zrealizować cel: ukończyliśmy zawody i przy okazji zeszliśmy poniżej 3 godzin. Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi.
Podsumowanie
„Kudłata Ćwiartka” wypaliła. Impreza została wzorowo zorganizowana. Trasa była dobrze oznakowana, choć były pewne niedoskonałości (kilka osób nieco zabłądziło). Żywienie na półmetku i na mecie wręcz doskonałe, a ciasto domowej roboty – po prostu palce lizać (choć nie jem słodyczy, to tutaj zrobiłem wyjątek, bo po biegu wolno ;-)).
Mam nadzieję, że pomysł będzie kontynuowany i za jakiś czas będzie mi dane znów wystartować. I spróbować poprawić czas.
Czy wszystko zrobiłem dobrze tego dnia? Prawie idealnie. Zjadłem porządne śniadanie na 2 godziny przed startem. Na bieg odpowiednio się ubrałem: spodenki z getrami „kolarkami”, buty trialowe (spisały się świetnie), koszulka z krótkim rękawem. Na plecach kamizelka z napojami (jeden softflask 500 ml z izotonikiem, a drugi z wodą), batonami i żelem. Na trasie wypiłem około litr płynów (głównie izo). To trochę mało, sporo się odwodniłem. Na przyszłość postaram się wydoić bliżej 1,5 l na tej trasie. Choć bywali i tacy, którzy nie mieli nic do picia ze sobą, a na półmetku wzięli tylko kilka łyków. Każdy się bawi, jak lubi. Ja tam wolę się zbytnio nie odwadniać.
Serdecznie dziękuję Grupie „BW Biegacze Wymiatacze” za świetną organizację. Jesteście wielcy! Podziękowania kieruję także w stronę kilku osób, dzięki którym mamy pamiątkowe zdjęcia z imprezy. Zamieszczone w niniejszym wpisie zdjęcia są autorstwa następujących osób: Mateusza Gałązki, Mariusza Włocha, Darka, Mariusza Morawskiego, Beci oraz Piotra Krzyworączki.
Dodam, że warto wziąć udział w takiej imprezie nawet wtedy, jeśli nie biegasz, ale lubisz maszerować z kijkami. Choć musi to być żwawy marsz, żeby zmieścić się w limicie czasu.

Marzą mi się długie biegi w terenie. Mój ideał (tak myślę na tę chwilę) to bieg na 30-40 kilometrów, po górach, ale z małą ilością kamieni, a z większością po ubitej ziemi, ściółce, szutrze. Będę szukał czegoś takiego. A z czasem pewnie pojawią się biegi ultra (o długości powyżej maratońskiej), ale nigdzie mi się nie spieszy i nie mam zamiaru na wariata zwiększać kilometrażu. Na ten rok i tak zapowiada się życiowa forma. Planuję pobić swoje życiówki na 5, 10 i 21 km. No i wziąć udział jeszcze w przynajmniej jednym biegu górskim. Którym? Decyzja jeszcze nie podjęta 🙂
Na koniec jeszcze kilka fajnych zdjęć.









Dodaj komentarz