Czekaliśmy z bratem Piotrem na ten dzień. 4 sierpnia 2023, piątek. Hala Tauron Arena Kraków. Fajna pogoda, ciepło. Koncert Depeche Mode. Legenda na żywo. Dla mnie po raz pierwszy, a dla Piotr drugi.
Mieliśmy bilety typu „early entrance”, co oznacza, że mogliśmy przyjść wcześniej i ustawić się blisko sceny, pod barierkami, by z niewielkiej odległości oglądać swoich idoli. Mamy jednak z Piotrem już swoje lata i najzwyczajniej w świecie nie chciało nam się tak szybko przyjeżdżać, a później kilka godzin czekać na koncert. Więc przybyliśmy niemal na sam początek występu support’u, którym był zespół Hope.

Uważam ów support za niezbyt udany. Grupa Hope gra klimatyczną muzę. Wokalistka Christine Boersch-Supan jest całkiem niezła (głos, wygląd, ogólny performens). Jednak nazywanie ich „najbardziej obiecującym niemieckim zespołem” to chyba lekka przesada. Moim zdaniem, lepiej by było dać jakiś polski band. Który? Sam nie wiem, może klimaty typu Half Light. Lepiej by rozgrzali publikę przed DM.
Hope pograł nieco ponad pół godzinki i zaczęło się oczekiwanie na występ Depeche Mode. No i zaczęło się…

Słucham DM od ponad 30 lat. Kiedyś byłem niemal fanem (nawet miałem fryzurę „na depesza”), dziś po prostu bardzo ich lubię i dość często słucham. Rozkoszuję się dźwiękami. Niestety w krakowskiej Tauron Arenie owej rozkoszy nie było mi dane zbyt wiele. Dlaczego? Nagłośnienie. Było głośno, wiadomo. To nie problem. Jednak dźwięki się zlewały, było jedno wielkie dudnienie. Gdy jestem na koncercie metalowym, to mogę coś takiego prędzej zaakceptować. W końcu specyfika metalu jest taka, że jest głośno, ciężko i dźwięki mogą się nieco zlewać. Ale przy Depeche Mode? Subtelnej muzie, trafiającej prosto w serce? Tutaj oczekiwałem wręcz krystalicznych dźwięków. A dostałem „buczenie”.
Drugim minusem była wysokość sceny. Nie mam pojęcia dlaczego, ale scena była wyniesiona tylko z półtora metra nad poziom płyty. Efekt: wystarczyło, że ktoś Twojego wzrostu stał przed Tobą i niewiele widziałeś. A jeśli nie miałeś minimum 180 cm wzrostu? Dramat. Widziałem wiele zmartwionych dziewczyn, które narzekały, że nic nie widzą. A wystarczyło podnieść scenę na kilka metrów, no minimum ze trzy.

Tyle narzekania. Reszta to miód na moje serce. Dave Gahan i Martin Gore stanęli na wysokości zadania. Pokazali olbrzymie doświadczenie sceniczne. Mieli doskonały kontakt z publicznością.
Świetną robotę robiły dwa duże ekrany po bokach sceny, z których wyświetlany był obraz z wielu kamer. Kamery były rozstawione na scenie na statywach. Trzeba przyznać, że ktoś, ktoś je rozstawił, obsługiwał i montował obraz na żywo zna się na tej robocie. No i wielki ekran w tle sceny, z olbrzymim „M”, a za nim wyświetlane różne obrazy, sceny, filmiki, teledyski. Super dopracowane.
Zagrali wiele przebojów. Oczywiście nie mogło zabraknąć kilku kawałków z najnowszej płyty „Memento Mori”, w tym granego często w radiu „Ghost Again”. Jednak – co dla mnie kluczowe – skupili się głównie na starszych utworach. Doczekałem się np. „Never Let Me Down Again” z płyty „Music for the Masses” (1987) czy „Walking In My Shoes” z „Songs of Faith and Devotion” (1993). Bo że musiało być „Personal Jesus” czy „Enjoy The Silence” (obydwa z albumu „Violator” z 1989 roku), to było oczywiste. Śpiewała cała Tauron Arena w Krakowie.
Koncert był świetny. Cieszę się, że w końcu na żywo zobaczyłem i posłuchałem zespołu, którym karmię się od kilku dekad. Kto wie, może jeszcze kiedyś będzie mi dane zobaczyć ich live. Dzięki bracie za wspólny super wieczór!
Dodaj komentarz