Trafił mi się zdrowotny pech: jakaś infekcja mnie dopadła na kilka dni przed planowanym ostatnim startem w tym sezonie. Na początku swędziało mnie trochę gardło, kolejne dni to katar i zaflegmione drogi oddechowe. Postanowiłem, że jeśli nie będę czuł się na siłach w sobotę rano, to odpuszczam. Los chciał inaczej: poczułem się lepiej i postanowiłem pojechać. I chyba dobrze zrobiłem, choć start niezbyt mi wyszedł.

Fundacja „Żyj sportem” z Niepołomic wpadła na ciekawy pomysł: na jednych zawodach wyścig rowerowy na 14,5 km i bieg na 10 km. Całkiem osobna klasyfikacja, choć spotkałem się kiedyś z łączeniem tych dyscyplin i wyłanianiem najszybszych zarówno w jednej z nich, jak i w obydwu.
Zawody ochrzczono mianem „Dzień rekordów” z uwagi na fakt, że trasa miała być bardzo szybka. Czy była? Zdecydowanie tak: tylko kilka metrów różnicy wniesień i jedna nawrotka. Co prawda przy zawracaniu należało wyhamować w zasadzie do zera, jednak strata tych kilku sekund nie była problemem.

Zawody miały limit uczestników:
- kolarstwo – 80 osób;
- bieganie – 150 osób.
Okazało się jednak, że organizatorom nie udało się zbyt skutecznie wypromować tego wydarzenia i udział wzięło o wiele mniej osób:
- czasówka kolarska: zapisanych 33, wystartowało 27;
- bieg: na liście 76, a na starcie tylko 37 (w tym dwa DNF, więc na mecie 35).
Zawody były zatem bardzo kameralne. Podejrzewam, że jeśli dojdzie za rok do drugiej edycji, to frekwencja będzie o wiele lepsza.
Jeśli chodzi o organizację, to nie ma się do czego przyczepić. Była wystarczająca liczba miejsc parkingowych. W budynku szkoły w Mikluszowicach można było skorzystać z toalety, a także szatni. W sali gimnastycznej zastaliśmy miłą obsługę, ciepłe napoje i słodkie przekąski.
Pierwsze były zawody rowerowe. Ponieważ trasa była wąska i z ostrą nawrotką, organizatorzy zrobili w zasadzie czasówkę: puszczali kolarzy co kilkadziesiąt sekund, każdego osobno. Startował mój brat. Ponieważ obecnie jeździ na gravelu, nie miał szans z rowerami szosowymi. Uzyskał jednak przyzwoitą średnią prędkość 30 km/h i był zadowolony.

O 12.00 planowany był start biegu. Pierwotnie mieliśmy ruszać w trzech turach, w zależności od planowanego czasu ukończenia: 30-40, 41-50 oraz 51 i więcej minut. Jednak ze względu na niską frekwencję i brak tłoku, puszczono wszystkich jednocześnie (i dobrze).
Przewidziano nagrodzenie uczestników tylko open (co jest zrozumiałe, że względu na małą liczbę uczestników), z podziałem na płeć. Ponieważ na liście startowej 11 mężczyzn deklarowało ukończenie biegu poniżej 40 minut, dlatego założyłem, że nie mam szans na 5-osobowe podium. Moja życiówka z marca bieżącego roku wynosiła 41 minut i 39 sekund. Obecnie stać mnie na jej poprawienie, ale jeszcze nie na zejście poniżej 40. Planem minimum było nowe PB, a planem maksimum zejście poniżej 41 minut.
Wystartowaliśmy. Czułem się całkiem dobrze i postanowiłem mocno zacząć. Okazało się jednak, że mnie poniosło i zapłaciłem za to w drugiej połowie biegu. Dlaczego nie leciałem negative split (czyli stopniowe przyspieszanie) lub stałym tempem? W zasadzie w planie miałem stałe tempo około 4:05 na kilometr, jednak oszukały mnie nowe… buty. Kilka dni przed zawodami przyszła do mnie paczka z laczkami: Adidas Adizero Adios Pro 4. To moje pierwsze buty startowe. Naczytałem się o nich nie wiadomo czego i w sumie nie wiedziałem, co z tego pierwszego startu wyjdzie. No i wpadł pierwszy kilometr w 3:48…

Myślałem, że nowe buty mnie poniosą po super czas i gnałem dalej: 3:53 i 3:54, czyli pierwsze trzy kilosy w 11:35. Przesunąłem się na trzecią pozycję. „Wow!” – myślałem, „Ale mam dzień!„. Do czasu… Oj, to było o wiele za szybko. Już czwarty i piaty kilometr zaczęły mnie weryfikować: 4:03 i 4:07. Około 20 minut na półmetku.
Gdybym bym w idealnej dyspozycji, zapewne sprawy potoczyłyby się korzystniej. Jednak przeziębienie dopiero co odpuszczało i to nie był mój dzień. Już podczas rozgrzewki zastanawiałem się, jakim cudem truchtając mam tętno około 140, zamiast maksymalnie 120. I faktycznie: w trakcie zawodów prawie od startu wystrzeliłem ze 150-kilkoma uderzeniami serca na minutę, a średnia z całości to aż 167 (maksimum: 171).
Nawrotka trochę wybiła mnie z rytmu, ale też ogólnie zacząłem czuć mocne zmęczenie. Oddechowo było nawet OK, ale nogi miałem coraz cięższe. Szósty kilometr jeszcze dość dobry (4:07), siódmy może być (4:09). Gdzieś tam po drodze wyprzedził mnie jeden zawodnik, później drugi.

Później nastąpił dramat: 4:17 i 4:20. Przecież to tempo poniżej mojego półmaratońskiego! Cisnąłem, ile mogłem, ale nogi nie niosły. Zamiast odbijać się jak kangur w nowych super butach, wlokłem się niemiłosiernie. Nawet nie znalazłem sił w nogach na mocną końcówkę. Ostatni kilometr w 4:19. Na mecie czas netto: 41m 20s. Piąte miejsce open. Życiówka poprawiona o 19 sekund. Więc dlaczego się nie cieszę? Powody w zasadzie opisałem powyżej: nie dość, że to nie był mój dzień; nie dość, że byłem pod koniec przeziębienia; to jeszcze zepsułem bieg przez zbyt szybkie pierwsze kilometry. Co ja sobie myślałem? Że buty same mnie poniosą po 10 sekund szybciej na kilometr? Że po przeziębieniu jestem w optymalnej dyspozycji? Trzeba było trzymać się kurczowo założeń przedstartowych i biec od początku tempem 4:05. Wtedy najpewniej utrzymałbym tę prędkość, może fajnie zafiniszował i złamał 41 minut. Cóż, za brak konsekwencji się płaci. Co prawda tym razem cena nie była na szczęście wysoka, ale mam kolejną nauczkę na przyszłość: trzymać się założeń rękami i – najważniejsze – nogami. Amen.



Dodaj komentarz